Stanisław Sipiński: Moja miłość to kolor Marlboro

30 października 2018

Ze Stanisławem Sipińskim, architektem, wykładowcą, muzykiem amatorem i współwłaścicielem Pracowni Architektonicznej Ewy i Stanisława Sipińskich, rozmawia Marta Kabsch

Współpracują Państwo z różnym typem inwestorów, realizując projekty z różnych kategorii: obiekty biurowe, mieszkalne, użyteczności publicznej. Jakie są Państwa doświadczenia w pracy z sektorem publicznym i prywatnym? Kto jest bardziej wymagający, kto daje najwięcej swobody projektowej?

To jest kilka bardzo ważnych wątków. W ostatnich latach rzadko współpracujemy z podmiotami nie-prywatnymi. Ostatnim projektem publicznym było CBPIO (Centrum Badawcze Polskiego Internetu Optycznego - przyp. red.) dla Poznańskiego Centrum Superkomputerowo Sieciowego Polskiej Akademii Nauk. Współpraca była zorganizowana w trybie zamówień publicznych. Mamy także doświadczenia przy budowie trzech mostów w Poznaniu i to była doskonała współpraca. Mimo to, mając na uwadze fakt, że przetargi nadal w Polsce polegają na wyborze najniższej ceny, rzadko bierzemy w nich udział.

Czyli rynek prywatny

On jest szalenie trudny, współpraca rozpoczyna się dwojako. Może być to konkurs, do którego inwestor zaprasza dwie, trzy czy dwadzieścia firm i w ramach tego konkursu wybiera pracownię. W takich przedsięwzięciach również rzadko uczestniczymy. Kryteria oceny prac konkursowych, które właściwie są sprzedażą wiedzy za darmo, są często trudne do przyjęcia. Oczywiście realizujemy też takie obiekty, przykładowo budynek przy ulicy Mostowej. Drugim przypadkiem jest sytuacja, w której inwestor po rozpoznaniu rynku, po obejrzeniu zrealizowanych projektów, zwraca się bezpośrednio do nas. Musimy się tylko domówić finansowo. Prywatni, instytucjonalni inwestorzy, z którymi pracujemy, to instytucje typu: fundusze powiernicze, duże firmy deweloperskie. Taki Inwestor dysponuje wysoce wyspecjalizowanymi służbami, które doskonale rozumieją procesy inwestycyjne. Fachowcy ze strony inwestora - inżynier kontraktu czy manager kontraktu - to na ogół ludzie o odpowiednim wykształceniu i doświadczeniu, specjaliści, którzy potrafią czytać rysunki i zrozumieć sposób budżetowania inwestycji.

Czyli jaki powinien być dla Pana idealny inwestor?

Taki, który traktuje nas jak partnera. Dobry inwestor potrafi wybalansować czynnik ekonomiczny z wyrazem architektonicznym, dzięki czemu nie ograbia się architektury z detalu, dobrego materiału czy odpowiednio rozwiązanych funkcji. Największe poczucie wolności daje inwestor, który ma nieograniczone pieniądze, ale to się zdarza bardzo rzadko, kiedy projektuje się filharmonię, wielki dworzec, czy inne tego typu inwestycje. W Poznaniu, na rynku, na którym głównie działamy, takich inwestycji prawie nie ma.

Jak scharakteryzowałby Pan krajobraz inwestycyjny i rynek nieruchomości w Poznaniu? Czy ma on cechy typowo lokalne, określoną specyfikę i problemy? Jakie zmiany i trendy zauważa Pan na przestrzeni ostatnich lat?

Poznański rynek jest solidny, średnia produkcja architektoniczna czy budowlana, głównie jest to budownictwo mieszkaniowe, jest na bardzo dobrym poziomie. Jest jednak mniej zróżnicowana niż np. w Warszawie, gdzie ceny mieszkań sięgają aż do 40 tysięcy złotych za metr kwadratowy. W Poznaniu te widełki to dziś około 5,5 do 12-15 tysięcy - to zupełnie inny rodzaj rynku i to jest charakterystyczne dla Poznania. Rodzaj zabudowy jest bardziej konserwatywny. Mamy mniej ekstrawaganckich projektów. Dlatego budynek Bałtyku jest tak wielkim wydarzeniem, bo jest “jakiś”. To jest bardzo dobra architektura, o międzynarodowym sznycie i w porównaniu z tym, co my możemy czy robimy, pokazuje tę poznańską konserwatywną stronę projektowania. Inny przykład to pięknie odrestaurowana kamienica przy ulicy Młyńskiej 12. Robi piorunujące wrażenie, bo jest kosmopolityczna, międzynarodowa.

Treść znajduje się w archiwum

Możesz ją przeczytać kupując dostęp do naszego archiwum STANDARD.